Danaet Bildhorn
Władca Tual'u
Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 431 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Krasnoludzkie Królestwo
|
Wysłany:
Wto 15:00, 06 Lis 2007 |
|
Rozdział drugi
Dar-Azrak
Nie powitały nas fanfary czy odgłosy rogów. Gdy byliśmy tuż przed wrotami jakiś krasnolud zakrzyknął
- O, a już myśleli, że jutro ośmiu trupów przyjdzie nam szukać.
Jak sami widzicie powitanie nie należało do najprzyjemniejszych.
Wielkie wrota szczęknęły i usłyszeliśmy odgłosy obracających się zębatek. Lewe i prawe skrzydło powoli otwierały się. Wyglądało to trochę jakby góra rozdziawiała paszczę, aby nas pochłonąć.
Gdy przejście zrobiło się odpowiedniej wielkości, oczywiście odpowiedniej w mniemaniu operującego mechanizmem otwierającym ruszyliśmy przed siebie, gęsiego, ledwo się mieszcząc, wprost w trzewia Dar-Azrak.
Pierwsza sień tylko z pozoru wydała mi się małą. Sufit był tu na wysokości około siedmiu metrów, lecz szybko spadał w dół, aby utworzyć sklepienie wysokości około półtora metra. Sprytne rozwiązanie przewidujące scenariusz wtargnięcia do środka wroga – wroga, którego przeciętny woj mierzy sobie pond metr siedemdziesiąt pięć, czyli ork lub elf. Z sieni tej rozchodziły się cztery korytarze. W lewo, w prawo i dwa w głąb góry.
Krasnolud, którego głos słyszeliśmy przed wejściem nadszedł z prawego korytarza. Miał brązowy zarost. Jego nos łamany był chyba pod każdym kątem i w każdym miejscu. Nie zadał sobie trudu, aby zasalutować tylko poklepał mnie po ramieniu i rzekł uradowany
- No to witamy w Dar-Azrak chłopaki. Szybko zapierniczajcie się zameldować i do koi.
Nie dane mi było odpowiedzieć, bo oto nadszedł pułkownik Barri. Krępy krasnolud ciągle w zbroi, choć przybył tu z pewnością kilka dobrych godzin temu. Wszyscy jak jeden mąż wypięliśmy pierś i zasalutowaliśmy.
- No nasi dezerterzy wreszcie raczyli przywlec swoje dupska w miejsce docelowe.
- Tak jest panie pułkowniku – odpowiedziałem – Melduję, że zatrzymała nas lawina na przełęczy tuż przy Górze Diabła. Skład Szóstego oddziału niezmieniony, stan pełny.
- Miło mi to słyszeć Darak – pułkownik wysilił się na uśmiech – Rozgrzejcie się w kantynie i zapierdalajcie się zameldować. Nie chcę, aby Stailin… generał Stailin ścigał was za niedopełnienie formalności.
- Tak jest – ryknęliśmy chórem.
- Chłopaki słyszeliście. Marsz do kantyny.
I stali tak jak kołki gdyż nikt nie wiedział gdzie jest rzeczona kantyna.
- Zaprowadzę was chłopaki – odezwał się krasnolud, który powitał nas pierwszy.
- Jestem Hred – wyciągnął grubą dłoń
- Darak – rzekłem ściskając prawicę Hreda. – Prowadź.
Kantyna, jak się dowiedziałem była jedną z czterech. Trzy przysługiwały wojskowym a jedna przeznaczona była dla cywilnej załogi Dar-Azrak. Poza wielkimi ławami i stołkami nie było zbyt wiele sprzętów. Kilka beczek stało pod północną ścianą. Z kuchni doszły nas zapachy gulaszu i piwa. Mój żołądek od razu zapowiedział, że pochłonie dwie duże porcje. W pomieszczeniu nareszcie panowało przyjemne ciepło i mogliśmy zrzucić z siebie grube kurty, które zamieniły się z mokre i jeszcze cięższe grube kurty, gdyż śnieg na nich roztopił się i wsiąkł. Zrzuciłem swoją i machnąłem ją pod ścianę. W kuchni trzech kuchcików już nalewało strawę do drewnianych mis. Chłopaki z oddziału ochoczo ruszyli w ich stronę. Ja odczekałem chwilę i zagadnąłem Hreda
- Jak sytuacja?
Ten spojrzał na mnie wzruszył ramionami, odkaszlnął i rzekł
- Stabilnie, ale orczasy cuś szykują. Cicho u nich jak w polu. Zwiad nie przyniósł wieści. Część chłopaków nie wróciła.
Po tych słowach poczułem mrowienie na karku, które nagle przeszło w zimne ukłucie z tyłu głowy. k*rwa! Przecież on mówi o żywych krasnoludach. Przecież tu zabija się, aby przetrwać, aby wygrać. Dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. Uczono mnie tego, lecz trening na słomianych chochołach a prawdziwa walka nie mają ze sobą nic wspólnego. Podejrzewam, że cześć moich podkomendnych również ma podobne odczucia. Poczułem dreszcz przechodzący mi po plecach. Jak na drewnianych nogach podszedłem do kuchty i wziąłem swoją strawę.
- Sierżancie – zagadnął Gral, gdy usiadłem przy nim – Dobrze się sierżant czuje?
Nie odpowiedziałem mu od razu. Sprawiałem wrażenie jakbym go w ogóle nie słyszał. Gdy wreszcie jego słowa dotarły do mnie wysiliłem się na suche „Tak” i począłem jeść. Żołądek jednak zrezygnował z drugiej porcji a nawet podziękował za całość pierwszej. Piwo stało nietknięte. Przyłapałem się na tym, że cały oddział patrzy się na mnie tempo.
- Czego? – zapytałem po chwili
- Sierżancie… - zaczął niepewnie Fermar – Mieliśmy…
- Mieliśmy się zameldować – wszedł mu w słowo Barel – Na coś czekamy?
- Yyy… Nie. Podnosić dupska i jazda. Mam nadzieję, że Hred nas tam zaprowadzi.
Ale Hreda już dawno nie było. W kantynie pod moją „nieobecność” pojawiła się za to spora grupka nowych krasnoludów. Okazało się też, że zjadłem jedynie połowę porcji gulaszu.
- Hej – zagadnął Barel do przechodzącego niskiego krasnoluda – Gdzie się mamy zameldować?
- A to wyście są ci zaginieni…
- Nie k*rwa, trzy zielone gobliny…
- Barel! – uciąłem mu krótko. Zamilkł z niechęcią. Niski krasnolud spoglądał raz na mnie raz na Barela.
- Więc? – spytałem niskiego.
- Na drugim poziomie wam pokażą.
Na drugi poziom prowadziły dwie windy obsługiwane skomplikowanym mechanizmem i cztery klatki schodowe. Poszliśmy schodami, na których z powodzeniem mogło się minąć dwóch krasnoludów. Tu znów ciepło dawały jedynie pochodnie palące się na ścianach. Szliśmy parami. Ja i Barel podążaliśmy przodem. Była to kolejna demonstracja wyższości tegoż krasnoluda nad resztą oddziału. Zamierzałem z nim o tym pomówić w najbliższej przyszłości. Teraz nie było czasu.
Weszliśmy na drugi poziom. Kilku maruderów krzątało się po korytarzach. Echo niosło nasze niepewne kroki, które mówiły wszystkim „Oto przybyli nowi. Mięsko dla orasów”. Zgadnąłem jakiegoś sierżanta i ten wskazał mi drogę do punktu meldunkowego. Tam jakiś porucznik kazał czekać na oficera. Po niespełna chwili zjawił się zaspany i jadący na kilometr piwskiem kapitan. Nowa moda na zaplatanie warkoczy na brodzie najpewniej ominęła Dar-Azrak gdyż on jak większość krasnoludów w twierdzy nosiła staromodny splot. Dwa warkocze po bokach i krótszy w środku. Teraz nosiło się także luźne włosy opadające miedzy warkoczami a także dodawało się ozdoby w postaci misternie rzeźbionych czaszek lub innych motywów. Jednakże jego czarna broda była nie tylko niemodna, ale również zatęchła i brudna. Brązowe oczy świdrowały każdego w pijackim spojrzeniu. Zasalutowaliśmy niepewnie.
- No hołota. Coście k*rwa tak późno. Sierżancie Reft ruszcie dupę. Trza poznać naszych gości.
Sierżant wyglądał jak koszmar. Jego twarz nosiła ślady poparzenia a broda i włosy wyrastały z niej raptem na cal. O brwiach czy rzęsach nie było nawet mowy. Spojrzałem po chłopakach. Jedynie trzy twarze zachowały spokój. Barel, Merw i Burkt. Reszta wpatrywała się w sierżanta z wytrzeszczonymi oczami. Podobnie ja.
- Co tak patrzycie jełopy? – przywrócił nas do porządku kapitan – Nie widzieliście weterana Miotaczy Żywego Ognia!?
Nic to nam nie mówiło i miało nie mówić jeszcze przez najbliższy czas.
Rozpoczęliśmy normalną procedurę. Najpierw ja podałem swoje imię stopień i jednostkę. Kapitan siedział za wielkim, topornym stołem na równie topornym krześle. Wygody, nawet dla kadry oficerskiej, były ograniczone do minimum.
Przyszła pora na resztę oddziału w alfabetycznej kolejności. Aby nie było Barel znów był pierwszy. Wystąpił dumnie naprzód i rzekł
- Barel, wojownik, Fort Merthern z Południowej Marchii. – jego głos nie pozostawiał wiele do życzenia. Urodzony wojownik, wyszkolony i (prawie) zdyscyplinowany.
- Piszą tu – odezwał się kapitan – Że wszczęliście pięć bójek w tym dwie w koszarach. Raptus z ciebie Barel.
- Tak jest, panie kapitanie.
Kapitan pokiwał głową.
- Nadasz się. Lubimy takich jak ty. Szczególnie, gdy wyrywają się przed linię na froncie i wpadają jak żywa śmierć w szeregi wroga. O tak. Następny.
- Bruin, diuk, Fort Kaas, Wschodnia Marchia
Sierżant Reft wstał i podszedł do Bruina. Ja syknąłem przez zęby. Modliłem się w duchu, aby Bruin nie palnął jeszcze czegoś podobnego.
- Coś powiedział kurduplu? Widzę tu szeregowego wojaka a nie panicza w jedwabiach.
- Jestem pierwszym synem… - no i palnął.
Nie dane było skończyć Bruinowi gdyż ciężka pięść sierżanta wylądowała na jego twarzy. Głowa krasnoluda odskoczyła a sam Bruin zatoczył się i ległby gdyby nie Gral, który złapał go w ostatniej chwili.
Krew zalała blond wąsy i brodę Briuna. Nadal oszołomiony, z niewielką pomocą Grala podniósł się do pionu. Napotkał tam twarz kapitana.
- Synu – rzekł poważnie do Bruina – Tu nie czas ani miejsce pierdolić o tytułach. Mógłbyś być synem samego Króla. Jednak dopóty, dopóki na ramieniu nie będziesz miał naszywki dwóch młotów i kowadła nie śmiej wybijać się przed szereg. Zrozumiałeś? Sierżant dał ci lekcję, którą powinieneś zapamiętać. W wojsku wszyscy są równi. Wszyscy wywodzą się z plebsu. Na polu żaden ork nie będzie patrzył czy patroszy chłopa, mieszczucha czy k*rwa diuczka z piczej wólki. Zrozumiałeś? A takim zachowaniem trafisz na front już jutro i twoje dupsko nie odsiedzi swojego w przytulnych murach twierdzy.
Bruin nie odpowiedział. Teraz miało dostać się mi.
- Sierżancie – zwrócił się do mnie kapitan – Niezbyt to wygląda. Czemu nie trzyma pan swoich podwładnych w ryzach?
- To się więcej nie powtórzy panie kapitanie – rzekłem.
- Ja myślę.
Kapitan powrócił do wertowania naszych dokumentów.
- Burkt, wystąp.
Sześciopalcy krasnolud stanął przed kapitanem.
- Burtk, wojownik, Fort Bergzan, Północna Marchia.
Kapitan spojrzał na jego dłonie.
- A co to za deformacja? Czy trzema palcami da się trzymać topór?
W głosie kapitana było słychać pogardę, jakiej nie słyszałem dawno u żadnego krasnoluda.
- Da się – odparł krótko Burkt. O dziwo użył tego samego pogardliwego tonu co kapitan. Lubiany przez wszystkich sierżant Reft już ruszał ku Sześcioplcemu, gdy nagle kapitan powstrzymał go gestem dłoni.
- Cóż, jakby się nie dało nie przysłaliby cię tu, prawda?
Burkt był widocznie zadowolony z siebie. Wrócił do szeregu.
Fermar o łysej czaszce i krótkiej brodzie bez ozdób wystąpił naprzód. Jego szpiczasty nos rzucał śmieszny cień na ścianie komnaty.
- Fermar, wojownik, Fort Bezgran, Północna Marchia.
Kapitan zwilżył wargi i popukał palcem w papiery Fermara.
- Jak będziesz miał pecha synu, z takimi papierami trafisz do Rozbrajaczy.
Fermar milczał nie rozumiejąc, o co chodzi przełożonemu.
- Drugi Oddział Zwiadowczy. Popularnie zwani Rozbrajaczami. Zajmują się wypadami na teren wroga i psują ich machiny tak aby ci zorientowali się dopiero gdy przytaszczą ten złom na pole bitwy. Skład oddziału zmienia się szybko synu. Ciężko jest dostać się do obozów wroga a jeszcze ciężej z niego wydostać na własnych nóżkach.
Krew z twarzy Fermara odpłynęła i słyszałem jak przełyka ślinę.
- No, na razie synu mają komplet, ale… He, he. Wracaj na miejsce.
- Gral, Runotwórca, Fort Bezgran, Północna Marchia.
- Runotwórca… No, no. Synu szanujemy waszą pracę. Może i nie machacie bronią tak jak wojownicy, ale wasze runa ratują dupki chłopaków. A i potrafią trochę napsuć w szeregach wroga. Postaramy się abyś przydał się w Dar-Azrak, jak to mówią, optymalnie.
Następny miał być Merw. Obawiałem się jego meldunku najbardziej. Coś mi mówiło, takie przeczucie, że Merw ma zbyt wiele tajemnic.
Czarnoskóry krasnolud z blizną na twarzy i czarnym jak smoła zarostem stanął naprzeciw kapitana.
- No synu słucham – ponaglił go kapitan.
- Merw Czarnobrody, wojownik z Fortu Kaas we Wschodniej Marchii.
Tym razem kapitan wstał powoli wzrok wlepiając wciąż w papiery Merwa. Wyprostował się i spojrzał na mnie.
- Sierżancie. Co ten żołnierz do mnie mówi?
- Kapitanie…
Wybuch kapitana był bardziej niespodziewany niż duży.
- k*rwa! Przysyłają mi tu samych wypizdków, którzy jak myślą, że sobie pomachają toporem przed nosem orka to już potrafią wszystko! k*rwa – zwrócił się do Merwa – Walczyłeś w bitwie pod Fromg i k*rwa nie uczyli tam podstawowych zwrotów do przełożonych!?
- Liczyło się przeżycie a nie dyplomacja, panie kapitanie.
Oficer uspokoił się trochę i popatrzył na mnie z wyrzutem. Nie odezwał się już więcej.
Ostatni był Warsk.
- Warsk, wojownik, Fort Vay, Środkowa Marchia.
- W porządku…
- Kapitanie? – spytał Warsk
Kapitan spojrzał na niego z zaciekawieniem.
- Czego?
- Jakie jest standardowe uzbrojenie załogi twierdzy?
- A po co ci to?
- Ponieważ nie przeszedłem szkolenia w walce toporem. W Vay moi przełożeni byli… pobłażliwi i pozwolono mi pozostać przy moich mieczach…
Kapitan i sierżant popatrzyli po sobie. Po czym wybuchli śmiechem.
- A machaj czym tam chcesz. Abyś nie dał się zabić w pierwszej bitwie. No, a teraz panowie wysuwać do koi. Jutro zacznie się prawdziwy dzień w Dar-Azrak. Witamy na pierdolonym końcu świata.
„Witamy na pierdolonym końcu świata”. To powiedzenie przyjęło się jako powitanie dla nowych. Tak też większość krasnoludów witała się tu zamiast zwykłego „Witaj”, czy „Dzień Dobry”. Mieliśmy je słyszeć przez najbliższy czas jako przypomnienie gdzie trafiliśmy. Było to cholernie trafne.
Gdy oddział był odprowadzany przez sierżanta Refta do strefy koszarowej zgadnąłem do Bruina.
- Przesadziłeś chłopie. Szanuję twój status ale jak już zgłosiłeś się do wojska…
- Nie zgłosiłem się… sierżancie – Bruin zawahał się przed dodaniem „sierżancie”. Mówił trochę niewyraźnie gdyż warga i nos spuchły mu po uderzeniu. Zabrzmiało to jak „Ni zgosiem si sieżancie”
- To co tu do cholery robisz?
- Pomyłka. – uciął krótko rozmowę.
Byłem świadom, że w oddziale mam szlachetnie urodzonego. Syna diuka, lecz nie spodziewałem się, iż będzie on stwarzał problemy dyscyplinarne. Synowie szlachty trafiali do milicji klanowej jako normalni żołnierze. Jednak zawsze pod koniec służby obowiązkowej przenoszono ich na rok do szkoły podoficerskiej gdzie otrzymywali stopień porucznika i albo kończyli służbę albo trafiali do spokojnych fortów w Środkowej lub Południowej Marchii. Bruin jednak przedstawiał sobą klasyczny przypadek pierwszego syna. Z pewnością ojciec jego nie był już za młody i Bruin miał odziedziczyć po nim tytuł. Jednak na pewno miał młodszych braci lub brata, który uplótł intrygę. Bruin miał iść na front jako zwykły żołdak i aby było ciekawiej zginąć na niej. Cóż, postanowiłem zbadać sprawę jaśniej, gdy tylko czas mi pozwoli.
Sierżant prowadził nas do celu. Szliśmy ciasnym i słabo oświetlonym korytarzem, co wprawiło mnie w stan znużenia po całodziennej podróży. Zresztą i tak byłbym zmęczony, atmosfera nie miała z tym nic wspólnego. My krasnoludy jesteśmy twardzi i wytrzymali. Czasem jednak te dwie cechy robią sobie wolne. Tak jak dziś. Popatrzyłem na moich podwładnych. Warsk i Fermar szeptali coś między sobą. Merw chwalił się głośno Barelowi nocą z jakąś krasnoludką.
- A mówię ci, że nawet sobie nie wyobrażasz, co potrafiła zrobić z brodą.
Obaj zaśmiali się lubieżnie.
Ja tymczasem począłem się rozglądać. Już wcześniej zauważyłem, że część drzwi wygląda inaczej. Były solidniejsze a po bokach, na ścianie znajdowały się dźwignie i pokrętła. Takie wynalazki spotykaliśmy, co trzy pary drzwi. Zawsze naprzeciw siebie. Postanowiłem zagadnąć Refta, lecz Fermar był pierwszy.
- Sierżancie, jeśli można, co to za mechanizmy? Do czego służą?
Reft nie odpowiedział od razu. Zatrzymał się przed jedną z wajch. Oddział również stanął. Sierżant pociągnął za jedną dźwignię i kazał zrobić to samo z tą przeciwległej ściany. Obydwoje drzwi otwarło się w ten sposób, że blokowały korytarz. Gdy Reft obrócił sporej wielkości koło w lewo ja obróciłem swoje. Słychać było pracę kół zębatych gdzieś w ścianie.
- Teraz spróbujcie się przedostać przez tą barykadę. – rzekł sucho nasz przewodnik.
Fermar naparł całą siłą na połączone drzwi. Barel i Merw przyłączyli się do niego. Ani drgnęły.
- A koła po drugiej stronie? – spytał Fermar – Nie da rady przy ich pomocy…
- Mechanizm działa skokowo. Jeżeli zablokowałeś barykadę z tej strony wróg nie ma szans odblokować z drugiej. To na wypadek gdyby komuś udało się wtargnąć do środka.
- Barykada – odezwałem się - może odciąć załogę od zajętych korytarzy lub gdy postawi się dwie uwięzić wroga na dobre.
- Zgadza się – odparł znów sucho Reft. W tym nikłym świetle jego twarz wyglądał upiornie. Podejrzewałem, że nie tylko twarz, ale także dłonie, które krył w rękawicach, miał poparzone. Nie ciekawiło mnie jak to się stało, nie miałem w zwyczaju wścibiać nochala w dupę orkowi, lecz próbowałem sobie wyobrazić ogrom bólu, jaki musiał wycierpieć ten krasnolud.
Reft odblokował mechanizm i drzwi zamknęły się.
- A co jest z tymi drzwiami? – spytał Fermar
- Kwatery. Właśnie obudziliśmy kilka toporów. Może pomyśleli nawet, że to inwazja, he, he.
Zaśmialiśmy się wraz z Reftem. A jednak nie jest to taki zimny i chłodny krasnolud, za jakiego go miałem. Na pewno przeszedł swoje. Na pewno. Jednak gdzieś pod tą spaloną skórą siedział swojak, brat topora i równy chłop.
Dotarliśmy w końcu do naszej kwatery. Znajdowała się dokładnie w połowie długiego na dwieście metrów korytarza. Reft wpuścił chłopaków zamknął drzwi (zwyczajne) i zatrzymał mnie na słówko.
- Bracie – zaczął – Jeszcze jedno. Każdy dowódca w wypadku inwazji wie jedno. Na początku i na końcu każdego korytarza jak ten znajduje się mechanizm niszczący. Gdyby barykady zwiodły lub zostały uszkodzone są tam ukryte dźwignie. Jedynie pierścień, który nosisz a także każdy pierścień poruczników, kapitanów i tak dalej aktywuje ten mechanizm.
- Co on robi? – spytałem
- Zawala korytarz i grzebie wszystkich, którzy tam są.
Po tych słowach odszedł w kierunku, z którego przyszliśmy.
- Bywaj – pożegnałem się. Nie odpowiedział.
Z takim oto optymistycznym akcentem wszedłem do kwatery. Nie była mała, co mnie mile zaskoczyło. Na samym środku stał spory drewniany stół i kilkanaście taboretów. Przy lewej i prawej ścianie po pięć koi, pod każdą mała skrzynka na ubrania i rzeczy osobiste. Jedna koja naprzeciw wejścia. Przy niej też niewielka toporna skrzynia. W rogach stojaki na broń. Po prawo znalazłem pompę wodną i wiadro. Gral właśnie kończył je napełniać. Chłopaki już pozajmowali swoje miejsca. Merw rozłożył się na wznak i w tym, co miał na sobie chrapał. Ja również nie zmierzłem długo czekać. Wziąłem pełne wiadro przemyłem twarz i ległem na wolnej koi.
- Sierżancie, ale to bydle wielkie – rzekł Warsk.
- Mhm – odparłem.
- To chłopaki? Witamy na pierdolonym końcu świata – Warsk udawał lekko pijany głos kapitana.
- Zamknąć dupy – usłyszałem Merwa – Tu się śpi.
- I tu się zgodzę - rzekłem – Jazda chłopaki.
Na moją komendę wszyscy już wygodnie układali się do snu. W komnacie zapanowała cisza. Runa ognia lekko tlące się na suficie powoli przygasały. Nie wiem na jakiej zasadzie to działa nie jestem Runotwórcą. Myślałem, że nie zasnę jednak sen zmorzył mnie szybko. Zasnąłem snem bez snów.
Obudziły mnie dziwne odgłosy dochodzące z kwatery. Rozpoznałem głos Burkta. Mamrotał przez sen. Już zamierzałem wstać i dać mu solidnego kopa w dupę, gdy pomrukiwania i jęki przerodziły się w składną mowę.
- Mgła… zielona… wszędzie zielona śmierć… uciekajcie… sierżancie… nie… oni muszą mieć szansę… sierżancie…
Umilkł. Znów zapadł w miarowy sen. Słyszałem jego oddech. Któryś z chłopaków pierdnął głośno, drugi począł chrapać. Zasnąłem ponownie. Burkt nie odezwał się już tej nocy, albo nie gadał tak głośno, aby mnie obudzić. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|