FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Krasnoludzka Twierdza - rozdział pierwszy Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Danaet Bildhorn
Władca Tual'u



Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Krasnoludzkie Królestwo

PostWysłany: Śro 13:30, 24 Paź 2007 Powrót do góry

Jakiś czas temu żona podpowiedziała mi niesamowity pomysł na powieść. Jako, że uważa, iż umiem pisać (ja sadzę trochę inaczej) zagoniła mnie do roboty. Jak dotąd udało mi się wypocić cztery rozdziały "Kronik Dar-Azrak". Tu przedstawiam wam pierwszy. Czekam na opinie, krytyki.

Rozdział Pierwszy

Dom

Nie spodziewałem się aż takiego widoku. Widywałem w swym niekrótkim życiu wiele budowli mych krasnoludzkich braci, lecz ta była naprawdę stara i jakby to nazwała Babka Brom - monumentalna. Twierdzę spodziewaliśmy się ujrzeć za dnia jednakże nie dane nam było. Nam, to znaczy Szóstemu Oddziałowi Posiłkowemu z Północnej Marchii. Ośmiu krasnoludzkich wojów, którzy zostali wysłani daleko od cywilizacji. Pamiętam jak dziś, co rzekł Warsk, gdy ujrzeliśmy twierdzę Dar-Azrak.
- A więc tak wygląda kraniec świata… – po czym splunął.
- Ależ wielka. Spójrzcie na przodków – Gral Błękitny Krzyż był szczerze zachwycony.
Rzeczywiście posągi przodków były ogromne. Wznosiły się po obu stronach głównych wrót oświetlone wielkimi pochodniami, które zapewne płonęły od zachodu słońca.. Dwaj krasnoludzcy przodkowie w pełnym rynsztunku z dłońmi na toporach opartych o ziemię. Wyprostowani. Niemi świadkowie setek bitew toczących się tak na polach przed Dar-Azrak jak i w jej środku. Być może obaj przodkowie byli budowniczymi lub, co bardziej prawdopodobne wodzami twierdzy. Nie zostaje się przodkiem ot tak sobie. Musieli zasłużyć się czymś wielkim, aby zasiąść obok bogów. Tylko wtedy można mieć swój własny posąg.
Zluzowaliśmy kuce i zsiedliśmy z nich, aby podziwiać budowle. Podobno był to dom wielu weteranów w walkach z orkami. Ponoć mieszkało tam ponad tysiąc pięciuset wojowników i drugie tyle górników i rzemieślników. Budowla, choć wystawała z góry Azrak na dwadzieścia może trzydzieści metrów, stąd nie dane mi było mieć pewności (potem dowiedziałem się, że na trzydzieści) to wiedziałem, że w głębi góry i ziemi są jeszcze trzy poziomy, z którego ostatni to kopalnia. Tak, my krasnoludy potrafimy być zarówno zorganizowani jak i zachłanni. Zresztą i tak wszystko co w ziemi jest nasze. To podstawowe prawo nadane przez bogów obowiązuje od początków świata. Gdy pierwszy krasnolud postawił na nim swą stopę. I tak powinno być do czasu, gdy bogowie nie stwierdzą, że już dość. Dlatego nie dziwi mnie kopalnia w takim miejscu. Zresztą to chyba najlepiej chroniona kopalnia w Zachodniej Marchii.
- Jechałem tu przez tydzień i k*rwa chcę się przespać na zwykłej koi – rzekł Merw, który wraz z Barelem jako jedyni nie zsiedli z kuców.
- Dobrze gadasz bracie – rzekł Barel – Jazda!
Pospieszyli kuce. Obaj od początku mi się nie podobali. Barel o zaroście czarnym jak noc i przenikliwym spojrzeniu zachowywał się jak mój dowódca, choć było odwrotnie. Natomiast w Merwie było coś, co sprawiało, że ciarki przechodziły po plecach. Nie tylko ja to zauważyłem. Małomówny Burkt na jednym z popasów usiadł obok i rzekł
- Sierżancie. Uważałbym na Merwa. Nie wydaje mi się, aby to było miejsce dla niego – po czym Szejściopalcy wstał i jakby nigdy nic poszedł się odlać. Nie dopytywałem go więcej o to. Burkt nie odzywał się prawie nigdy, nawet zapytany.
Teraz wszyscy w wyczekiwaniu patrzyli na mnie gdyż to ja dowodziłem, a nie ta para brodatych mordochlejusów . Po tym tygodniu jazdy zaczynałem powoli tęsknić do domowych pieleszy gdzie ciepła strawa Babki Brom koiła nerwy codziennego dnia a koszarowe życie trwało od świtu do końca wachty.
Pamiętam dzień, w którym trafiłem do klanowej milicji. Czekało to każdego krasnoluda w roku, w którym osiągał pełnoletność, czyli pięć dekad po narodzinach. Przyjąłem to z pewną dozą ulgi gdyż nudziło mnie już trochę życie w ojcowej kuźni.
Ojciec jak na syna Babki Brom (o której opowiem w stosownym czasie) nosił dumne imię Whurten co w starej mowie oznacza Syn Żelaza lub według Babki Rzekę Żelaza. Cóż, ojciec był chyba jedynym, który sprzeciwiał się jej słowom. Czasem, mimo, iż wynikały z tego niezwykle zacięte kłótnie wydawało mi się, że Babka jest zadowolona z charakteru swego syna. Imię ojca obligowało oczywiście do jednego – kowalstwa i to kowalstwa na wysokim poziomie. Mój dziad Belias, czyli Pierworodny Kowal założył cały rodzinny interes, który rozkwitł w czasie jego trzechsetnego życia. Zakończył je biedaczek podczas pożaru w kuźni w czasie wojen klanowych. Ojciec czuł się w powinności do odbudowania majątku dziada. Zajęło mu to trochę czasu, lecz z pasja i zacięcie uczyniły jego dzieło godnym imienia zarówno dziada jak i swojego, a przede wszystkim godnym Klanu. Interes rozkwitł na nowo i zarówno rodzina jak i klan stały się znane w Północnej Marchii.
Ojciec mój to raczej spokojny krasnolud. Jednakże mnie i moich dwóch młodszych braci wychowywał jak przystało, mocną ręką w duchu honoru klanowego. Rodzina, klan, król i bogowie. Taka hierarchia panuje od wieków i panować będzie jeszcze przez wiele następnych. Tato z pewnością chciałby abym podążył jego ścieżką jako pierworodny, jednakże ja za cichym podszeptem Babki wybrałem karierę topora i tarczy. Nie wiem czy ojciec o tym wie jednak pogodził się z tym szybko gdyż bliźniacy Delgrim i Dolgren młodsi ode mnie o pięć lat przejawiali zapał do młota i kowadła. Musiało mu to wystarczyć i najwyraźniej wystarczało.
Matka Orgret – Córa Rubinu odeszła do przodków ćwierć wieku temu podczas zarazy Czerwonej Bryzy . Cała rodzina mocno przeżyła stratę spokojnej i dobrodusznej matuli. Wspominam ją jako miodowowłosą krasnoludkę o szmaragdowych oczach i szczerym przyjaznym uśmiechu. Największą jej miłością poza rodziną była sztuka. Za cel wybrała sobie tworzenie posągów Przodków i czyniła to z wielką pasją. Muszę przyznać, iż tego dnia, gdy dotarliśmy do Dar-Azrak posągi krasnoludów strzegące wejścia do twierdzy były pierwszymi naprawdę dorównującymi dziełom matuli. Nie było dnia, gdy patrzyłem na wejście do Dar-Azrak i nie myślałem o niej. Gdzieś w środku wmówiłem sobie, że to jej dzieła i choć stworzone na długo przed jej narodzinami dla mnie były pamięcią o niej po jej śmierci.
Z dnia wstąpienia do klanowej milicji najlepiej zapamiętałem mojego sierżanta Bazraka Mocny Młot zwanego „Czaszkogniotem” gdyż wiele potwierdzonych historii o nim głoszono. W bitwie pod Gur-Dau, gdy jego oręż strzaskały magiczne błyskawice używał gołych pięści do miażdżenia głów wrogów. Mówią, że zanim bitwa się skończyła pięćdziesiąt czaszek pękło w jego żelaznym uścisku. Sam Bazrak wyglądał jakby połknął beczkę piwa (a z pewnością niejedną wlał w gardło). Siwiejące skronie i broda świadczyły, że pole bitwy zostawił już daleko za sobą i koszarowe życie będzie wiódł do końca swych dni. Jednakże głos miał donośny i surowy. Staliśmy tam w nierównym jeszcze dwuszeregu. Szesnastu młodzików, którzy dopiero, co wyszli spod opieki starszych a on darł się na nas w niebogłosy.
- No krasnale! Teraz pokażę wam, co to znaczy bycie prawdziwym krasnoludem a nie wypizdkiem, co to ledwo młot uniesie na wysokość kutasa. Dalej jazda! Dwadzieścia okrążeń wkoło kantyny, ale żywo. Ostatnich czterech szoruje latryny do świtu. Jazda! – Bazrak klasnął w dłonie i pogonił kopniakami tych, co się najbardziej ociągali.
Tego dnia czyściłem latryny po raz pierwszy i ostatni.
Kolejne kilka tygodni zajęło mi zdobycie szacunku i uznania Bazraka. A o to było cholernie trudno. Przyznawali to nawet porucznicy, którzy mimo wyższej rangi potulnie pilnowali się, aby nie narazić głowy „Czaszkogniotowi”. Było to pewnego wieczoru w koszarowej kantynie podczas wieczerzy. Siedziałem jak zwykle z braćmi z pododdziału obżerając się po ciężkim dniu ćwiczeń, musztry i doskonaleniu się w rąbaniu toporem. Bazrak zbliżał się do nas ze swoją porcją. Rozmowy przycichły. Stary weteran niby tylko przechodząc tędy poklepał mnie bez słowa po plecach i również jakby od niechcenia wymamrotał „Dobry będzie z ciebie woj i krasnolud synu”. Gdy odszedł na słuszną odległość spojrzałem z nadal zapartym tchem na swych współbraci, którzy dosłownie zastygli w swoich pozach z łyżkami w połowie drogi do ust czy ze szczękami przeżuwającymi strawę.
Tego wieczoru spotkała nas jeszcze jedna przyjemność nieprzysługująca zwyczajnym pododdziałom. W naszym baraku znaleźliśmy beczkę najprzedniejszego krasnoludzkiego piwa i tak się składało, że akurat siedemnaście kufli (mały krasnolud Trog policzył dokładnie). Nas było szesnastu, więc każdy spodziewał się gościa w postaci Bazraka. Ten jednak zrobił nam chyba tę przyjemność i nie przyszedł. Opracowaliśmy, więc dwustulitrową bekę szybko i skutecznie zawiani poszliśmy spać.
Służba w milicji klanowej trwa pięć lat, z czego pierwsze dwa spędza się w koszarach a świat zewnętrzny widuje jedynie dwa razy w roku – na Święto Bogów i Święto Przodków. Kolejne trzy lata to patrole uliczne i po wachcie powraca się do domu. Ja byłem szczęściarzem, lecz jak dziś już wiem miałem cholernego pecha. W trzecim roku służby dostałem awans na sierżanta. Zaczęły się spekulacje i podszepty, jakim cudem taki młody krasnolud jak ja załapał się na wyróżnienie. Możecie wierzyć lub nie, ale zapracowałem na niego uczciwie nie będąc nawet świadom zamiarów moich przełożonych. Podejrzewam, że sierżant Bazrak miał coś wspólnego z moją nominacją. Nie zmieniało to jednak stanu rzeczy – zostałem najmłodszym sierżantem w Marchii a może nawet i w Królestwie.
Na uroczystościach nie zabrakło ojczulka, braci, połowy rodziny i oczywiście Babki Brom. Przybyła ubrana odświętnie i nie szczędziła łez. Podobnie ojciec. Zresztą krasnoludy wiedzą, kiedy można uronić kilka łez nie to, co ludzie czy elfy. Po oficjalnych obrządkach (awansowano nie tylko mnie, ale również dziewięciu starszych już braci) udaliśmy się na przyjęcie. Babka Brom rzekła wówczas słowa, które krążą po mej głowie do dziś dnia a minęło od tamtego czasu kilka ładnych lat.
Pamiętam, że siedziałem przy ojcu, Babka zajmowała honorowe miejsce matrony rodu. Piliśmy, żartowaliśmy, opowiadałem o codziennych obowiązkach. Ojciec wspominał swoją służbę a z kolejnymi kuflami piwa jego oczy robiły się coraz bardziej szkliste. Wtedy Babka przerwała nam i rzekła:
- Daraku, synu Whurtena, mężny i zacny potomku Klanu. Rada jestem oglądać twe zwycięstwo nad samym sobą. Wróżę ci przyszłość bohatera i jakem tutaj siedzę powiadam ci, że Przodkowie przyjmą twego ducha z otwartymi ramionami.
Babka rzadko używała patetycznego tonu. Zawsze była poważna, kiedy trzeba wesoła lub smutna. Jednakże, aby tak mówiła słyszałem jeno raz po śmierci matuli. Nie pocieszała wtedy ojca po prostu opowiedziała mu legendę o bogu z gór i jego lubej. Nie pamiętam obecnie całości, więc jej tu nie przytoczę.
Babka Brom była najstarszą krasnoludką w Marchii i ustępowała jedynie dwóm innym krasnoludom w Królestwie. Miała pięćset osiemdziesiąt lat i przy Wiggu Brodatym, który dożył sześciuset siedemdziesięciu to był dobry wynik. Trzymała się też nieźle. Gdy widziałem ją przed wyruszeniem do Dar-Azrak miała mniej zmarszczek niźli trzystuletni tato. Siwiutkie, prawie białe włosy wiązała zawsze w nienaganny warkocz. Jej dwukolorowe oczy zawsze mądrze patrzące tylko wieczorami potrzebowały szkieł poprawiających ostrość widzenia. Lewe oko błękitne, prawe brązowe. Nieznajomy mógłby się owych oczu przestraszyć gdyż wpatrywały się w rozmówce tak jakby spoglądały w samą duszę. No i sposób mówienia. Nigdy w swym życiu nie spotkałem równie stanowczego i mocnego a zrazem delikatnego i przyjemnego głosu. Nie był on wyuczony czy sztuczny. Możliwe jednak, że Babka przez stulecia nabrała takiej wprawy w erudycji, że sama nie była świadoma tych dwóch brzmień. Zdarzało się, że podejrzewano ją o szarlatanerię. Wielu mówiło „W Babce siedzi diabeł”, „Ona ma w sobie kogoś jeszcze, to nienormalne”. Babka nie słyszała tych wypowiedzi jednak doskonale wiedziała, co o niej się gada.
Nie zmienia to jednak tego, że Babka Brom była i będzie największą osoba, którą spotkałem. Nawet dnia, gdy miałem zaszczyt rozmawiać z Królem po bitwie nad rzeką Horst. Nawet, gdy jego słowa układając się w kwiecistą mowę przechodziły w proste słowa żołnierza po zwycięstwie. Nawet, gdy postawa Króla w zakrwawionej zbroi nadal przedstawiała sobą „Jestem Władcą”. Nawet wtedy nie umywał się do Babki. Potwierdzić to może grono mej rodziny jak i wielu, wielu innych krasnoludów. No i ludzie bali się Babki, każdy jeden. Nie ważne, kim byli. Czy to kupcy, czy szlachciury. Babka był dla nich demonicą w krasnoludzkiej skórze. Nie ważne, że właśnie powiedziała, że odzyska stracone podczas napadu złoto on myślał tylko o tym, że to Babka jest odpowiedzialna za napad, a złoto, które otrzyma będzie albo fałszywe albo przeklęte. Babka nie wykorzystywała tego, brońcie Przodkowie! Z pożałowaniem dla marnej ludzkiej rasy zawsze uśmiechała się z kwaśnym akcentem i ignorowała wszystkie przejawy strachu w ludzkim zachowaniu. Jednakże nigdy, przenigdy nie starała się odwieść ludzi od takiego zachowania. W tej kwestii była niewymiernie neutralna. Nie wiem, czemu. Być może Babka, choć trochę lubiła takie zachowanie ludzi. Dla mnie Babka była po prostu Babką Brom.
Gdy otrzymałem oficjalny rozkaz przeniesienia do Dar-Azrak byłem już w armii nie w milicji. Trzeci Pułk Północnej Marchii był moim domem przez cztery lata. Stacjonowaliśmy w Forcie Bergzan. Jednak wieść o przeniesieniu nie zastała mnie tam, lecz w domowym zaciszu, w trakcie przepustki. Teraz już wiem, po co ją dostałem.
Głośne walenie do drzwi. Ojciec właśnie prezentował mi dzieła Delgrima (następny miał być topór Dolgrena). Urwał w pół słowa. Babka siedziała przy ognisku wertując starą księgę Klanu i od czasu do czasu uśmiechała się do siebie. Jej bielutkie włosy lśniły w blasku ogniska. Pierwsze pukanie w odrzwia nie przykuło jej uwagi. Gdy zapukano ponownie oderwał wzrok od tomu i spojrzała na drewniane drzwi tak jakby chciała je spalić wzrokiem.
- Kogo niesie o takiej porze. Słońce dawno schowane, księżyc na niebie. – jęknął ojczulek. Dolgren tymczasem był już w połowie drogi do wejścia. Otworzył drzwi. Dwóch zbrojnych przekroczyło próg bez zaproszenia. Już wówczas wiedziałem, że nie są stąd. Nikt nie śmiałby wejść do domu Babki bez wyraźnie słyszalnego zaproszenia. Nikt. Nikt miejscowy.
Ich płaszcze były przemoczone. Na dworze lał rzęsisty deszcz. Jeden młodszy krasnolud, nie widziałem jego stopnia, ukłonił się lekko domownikom i zasalutował w moją stronę. Drugi stał za nim.
- Sierżancie Darak Płonąca Broda z rozkazu generała Narula dowódcy Północnej Armii, w której skład wchodzi Trzeci Pułk Północnej Marchii zostaje pan przeniesiony na teren działań wojennych do twierdzy Dar-Azrak. – to mówiąc wyjął zapieczętowany zwój spod płaszcza i wręczył mi go.
- Powodzenia – szepnął na odchodne.
Po chwili byliśmy sami. Ja, bliźnięta, ojciec i Babka. Przeczytałem pobieżnie list od generała, który wysyłał mnie jednym słowem - na wojnę.
- A więc jedziesz na koniec świata – takim zdaniem podsumowała to Babka.
- Ja…
- Synu! – ojciec wziął mnie w objęcia. Po jego twarzy lały się strugi łez. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że płacze ze smutku.
Gdy uwolnił mnie ze stalowych ramion kowala, szczerzył się do wszystkich wkoło.
- Mój synalek jedzie na wojnę! Będzie ścinał łby orkom i patroszył im bebechy! Trza to oblać. Ale tak po krasnoludzku! Chłopaki – zwrócił się do bliźniaków – Żywo, żywo do familii wieści roznieść. Niech zbierają się jak stoją. Mój syn jedzie na wojnę!
I w ten oto sposób trzy czwarte Klanu przybyło na tatowe wezwanie. Hulanka trwała dwa dni. Ojciec nie trzeźwiał ja odstresowałem się trochę no, bo w końcu do armii wstąpiłem nie po to, aby siedzieć na dupie w koszarach i czekać aż wróg zapuka delikatnie po elfiemu, a my mu otworzymy, uśmiechniemy się i damy pozabijać. Gdy pierwszy strach minął jego miejsce zajęło uczucie podniecenia. Przez te kilka dni dzielące mnie od wyjazdu podniecenie przeszło w zniecierpliwienie a potem, na dzień przed wyprawą, w złość spowodowaną tak długim oczekiwaniem.
A teraz, gdy tych dwóch knypków ignorowało moje zwierzchnictwo znów tęskniłem do domowych pieleszy. Westchnąłem. Strzepałem nadmiar śniegu z zimowej kurty, dłoń oparłem na toporku zatkniętym za pas i stanowczo rzekłem
- Ejże, fakt faktem, żeście wyrośli bardziej niż moja broda, ale ten młot – tu wskazałem naszycie na ramieniu – mówi coś innego. Dalej ściągać dupy z kucy i równać krok z resztą kompanii.
Po Barelu spodziewałem się odpowiedniej reakcji. Na pierwszy rzut oka widać było, że to wojownik z krwi i kości, który awansu nie dostał jeszcze tylko, dlatego, że sobie nie zasłużył, lecz dla siebie już dawno był sierżantem a nawet porucznikiem. Barel wstrzymał kuca, zawrócił i na samiutkim końcu tuż za Fermarem zeskoczył na ziemie. Bez słowa, zimno, po żołniersku.
Merw zrobił dokładnie tak jak sądziłem. Z kwaśną miną kogoś, kto nie nawykł do słuchania czyichkolwiek poleceń spojrzał na mnie wrogo. Zacisnąłem dłoń mocniej na toporze i odwzajemniłem spojrzenie. Wiedziałem, że z tym krasnoludem nie ma żartów i nie będzie łatwo. Gdybyśmy mogli cisnęlibyśmy w siebie piorunami. Jednakże po chwili Merw prychnął pogardliwie i zsiadł z kuca. Od niechcenia zasalutował i podobnie jak ja przed chwilą strzepał śnieg z ramion i brody.
- Rozkaz sierżancie – burknął.
Nie odpowiedziałem. Do czasu, aż nie znajdziemy się w bezpiecznych murach twierdzy nie chciałem konfliktu z tym krasnoludem. A na pewno nie z takim, co nosi bliznę przebiegającą przez cała twarz.
- No to jak wszyscy słyszeli – zwróciłem się przez ramię do chłopaków – Oddział równym krokiem marsz i podziwiać monument.
Uśmiechnąłem się lekko gdyż przyłapałem się na tym, że mówię prawie jak Babka Brom.
I szliśmy tak brnąc przez świeży śnieg, prowadząc kuce obok. Ośmiu krasnoludów, którzy zamarudzili w przełęczy z powodu lawiny. To przez nią nie spojrzeliśmy na Dar-Azrak za dnia. Lecz i tak była dobrze widoczna. Przykryta czapą śniegu, oświetlona przez pochodnie. To tu mieliśmy spędzić najbliższy rok czy dwa. Możliwe, że przyjdzie zginąć z ręki orka. Bo to, że spotkamy te parszywe mordy nie było wątpliwości. Po coś generalicja wysyłała nowe oddziały a my nie byliśmy jedyni. Reszta pułku już dawno przybyła na miejsce. Pułkownik Barri Twardy Młot szczęściem od bogów przeszedł tuż przed lawiną.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin